Stiles z głuchym jękiem uderzył czołem o blat baru jedynie po to, by zaraz syknąć żałośnie, rozcierając je. Miał się tu spotkać ze Scottem, ale - oczywiiiście - ten w ostatniej chwili go wystawił, pisząc, że Allison właśnie dała mu znać, że ma wolny dom, więc - Stiles rozumie, prawda? Że Scott totalnie musi do niej iść? I nie będzie miał mu tego za złe?
Co stało się z "bros before hoes"?
Ach tak. Zostało zmiażdżone wieki temu pod pantoflem Allison.
- Hej? - spróbował słabo Stiles, machając po raz kolejny - setny, możemy dodać - na ignorującego go barmana. I tak, być może i był zajęty obsługiwaniem innych ludzi, ale Stiles podejrzewał, że gdyby był blondynką z dużym biustem, z jaką w tej chwili flirtował, to jednak znalazłby dla niego czas.
Ugh. Jego życie.
W tym samym momencie zauważył prowadzące za bar przejście, przy którym nikt nie stał, i nagle jego usta rozciągnął powolny, całkowicie demoniczny uśmiech.
A przynajmniej tak określił go Jared ułamek sekundy przed tym, jak zwymiotował w autobusie. Aww, te wspomnienia…
Stiles zeskoczył ze stołka, przeciskając się pomiędzy ludźmi, i niczym ninja wśliznął się za bar, ruszając w stronę rzędów coli. A potem przystanął, uśmiechając się jeszcze szerzej i jeszcze bardziej szatańsko. Bo czy właśnie nie minął półki z alkoholami? A skoro…
- Hej, ty!
Stiles obrócił się tak gwałtownie, przerażony, że w momencie, gdy coś białego i dużego uderzyło go w twarz, zaplątał się w to, machając rozpaczliwie rękami i potknął się o leżącą na podłodze butelkę, boleśnie lądując na tyłku.
Godność? Co to godność? Ta mała rzecz, którą stracił już przy urodzeniu? UGH.
- Ouch… - wymamrotał żałośnie, ściągając z głowy płachtę materiału i przyglądając się jej z taką ilością wyrzutu w bursztynowych oczach, jakby co najmniej wymordowała mu połowę rodziny, a potem jeszcze przejechała psa.
Fartuch.
Z jakiej w ogóle okazji…?
- Ty! - zagrzmiał ktoś nad nim i Stiles z obawą podniósł wolno wzrok do góry, spoglądając na potężnego, umięśnionego faceta w czarnej koszulce. O Boże. Miał zaraz zostać zbity na kwaśne jabłko, a potem wyrzucony na ulicę, prawda? Tylko za to, że był naprawdę, ale to naprawdę spragniony?
I trochę niecierpliwy i samowolny, ale nieważne.
- J-ja? - wydusił łamiącym się głosem, decydując udawać, że nie wie, o co chodzi. - Przysięgam, że…
- Zakładaj to i ruszaj do stolika numer 5! Piwa już czekają na tacy! Myślisz, że za co ci płacimy?! - przerwał mu facet, krzyżując ręce i wyglądając, jakby rozmowa ze Stilesem była czymś, czym go ukarali za wyjątkowo zły uczynek.
Stilinski absolutnie nie miał nic przeciwko temu.
Zwłaszcza biorąc pod uwagę cały ocean ulgi, jaki go zalał.
- Tak, sir! Się robi, sir! - zasalutował, szczerząc się radośnie i niezdarnie podnosząc, cały czas uśmiechnięty. Jego szef przewrócił oczami, odwracając się i najwyraźniej zamierzając odejść, gdy Stiles chwycił z blatu tacę i -- utknął. - Um… Który to dokładnie jest stolik nr 5?
- Boże święty… Nie mam pojęcia, kto cię zatrudnił - wycedził przez zęby zapytany. - I co nim wtedy kierowało. Prawdopodobnie zaćmienie umysłu, gdybym miał strzelać. - Stiles przelotnie rozważył, czy powinien czuć się urażony. - Tamten. - Mężczyzna wyciągnął rękę przed siebie i chłopak powiódł za nią wzrokiem.
A potem zamarł.
- Uch… - zaczął niepewnie, rozpaczliwie szukając jakiegoś powodu, by rzucić tę tacę w cholerę, a potem zwiać i udawać, że to nigdy, przenigdy się nie wydarzyło.
Jackson wrócił z Londynu? Kiedy? KIEDY?!
I przywiózł jeszcze ze sobą swoich snobistycznych, zadufanych przyjaciół, cudownie.
- Albo tam w tej chwili pójdziesz z własnej woli, albo zawlokę cię za kołnierz, rozumiesz?
- Wow, bądź aktualnie miły dla pracowników i jeszcze nadwyrężysz sobie jakiś mięsień - mruknął sarkastycznie Stiles, przewracając oczami i nagle poczuł czyjąś wielką dłoń na karku, niebezpiecznie go ściskającą.
- Mówiłeś coś, skarbie?
- Kto, j-ja? Nie, skąd, ktoś w ogóle coś mówił? Słyszałeś coś? Ja na pewno nie, buzia zamknięta na kłódkę, totalnie nic niemówiąca, nic a--
- IDŹ.
Stiles zatoczył się do przodu od siły popchnięcia, ale jakimś cudem zdołał utrzymać piwa na tacy i ich nie wylać.
Cóż. W przeważającej części przynajmniej.
Huh. Zdaje się, że wreszcie zrozumiał, co czuli ludzie idący na ścięcie, nie?
- Heeeeeeej, Jackson! - rzucił radośnie, opuszczając tacę na stolik z siłą, która sprawiła, że kolejna porcja piwa wylała się, ochlapując dwóch z siedzących tam chłopaków. - Nie wiedziałem, że wróciłeś! Co za… niespodzianka!
- Stilinski. - Mina Jacksona wyrażała coś pomiędzy tym, jakby złapał kanarka a zjadł cytrynę. - Co za nieprzyjemność spotkać cię tutaj.
- Nie myśl choć przez chwilę, że sentyment jest pozbawiony wzajemności - odpowiedział promiennie Stiles.
- Nie śmiałbym - prychnął Whittemore, a potem znienacka uniósł brew, skupiając wzrok na przewiązanym w pasie fartuchu nastolatka. - Och. Oooch. Czekaj. Ty jesteś naszym kelnerem?
- Jeśli nie wydało tego przyniesienie wam zamówień, to już nie wiem, co innego mogłoby zdradzić tajemnicę wagi państwowej - parsknął podirytowany. - Tak, jestem. Na chwilę obecną, więc lepiej się nie przyzwyczajaj. Życzą sobie panowie czegoś jeszcze? - dodał z fałszywą słodyczą w głosie, rozglądając się po częściowo zdezorientowanych, częściowo rozbawionych obcych twarzach przy stoliku.
- Skoro już o tym mówisz, to właściwie tak - odparł jeszcze bardziej słodko Jackson. Stiles nie wiedział, że to były jakieś zawody, ale niech mu już będzie, przecież ---
Chyba - sobie - żartujecie.
Jackson uśmiechnął się uroczo do Stilesa znad ściekającego do sporej kałuży na podłodze piwa.
- Oops? Chyba niechcący je strąciłem. Posprzątasz?
Stiles jedynie zamrugał, otwierając szerzej usta ze zdumienia i cały stolik wybuchnął śmiechem.
Zamknął je wręcz ze słyszalnym trzaskiem zębów i zmrużył wściekle oczy. Sami się o to prosili.
- Aww, Jackson - przeciągnął niewinnie, biorąc inny kufel piwa do ręki. - Nie do końca usłyszałem, o co prosiłeś, wybacz, najwidoczniej rozproszyła mnie dupkowatość twojej twarzy. Chciałeś, bym pomógł ci z tą kałużą, tak?
I w tym samym momencie wylał mu na koszulę całą zawartość kufla.
- Gotowe! - Klasnął radośnie w dłonie. - Jest większa! O to ci chodziło, prawda?
Whittemore wyglądał, jakby dosłownie sekunda dzieliła go od dostania wylewu.
- Czy ty zdajesz sobie sprawę, ile ta koszula kosztowała? - wycedził.
- Więcej niż wszystkie wyroby ze skóry węża, jakie zamówiłem w zeszłym roku? - spytał Stiles, przykładając dłoń do piersi w sztucznym szoku i Jackson dosłownie warknął, błyskając na niego złotymi oczami Bety. - Nie przejmuj się, każdy z nas przechodzi fazę Kanimy w swoim ży-- - urwał, gdy Jackson poderwał się od stolika z zaciśniętymi pięściami.
- Zabiję cię!
- Nope, nie, nie zdążysz! - zawołał Stiles, zgrabnie unikając rąk Jacksona i przy okazji strącając na niego kolejne piwo, na co Whittemore dosłownie ryknął. Kątem oka zauważył ruszającego ku nim szefa. I… Czy to była nabrzmiała na czole żyła? Tak. Tak, była. - On będzie pierwszy!
I jeśli Stiles zmówił dziękczynną modlitwę do wszystkich znanych mu bóstw za to, że udało mu się dopaść Roscoe przed jego niedoszłym szefem i Jacksonem, to, cóż, nikt nie musi o tym wiedzieć, prawda?